Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma? Każdy, kto tak sądzi, powinien obejrzeć filmy Tony'ego Gatlifa: "Latcho Drom", "Gadjo Dilo", "Vengo" czy wreszcie "Transylwanię", która właśnie wchodzi do polskich kin. Kręcone na całym świecie, od Indii, przez Rumunię, po Hiszpanię, zanurzone są w romskiej kulturze i żywiołowej cygańskiej muzyce.
Ale właściwie niezależnie od pochodzenia wszyscy bohaterowie Gatlifa są Cyganami, ludźmi o wielkiej potrzebie wolności, nieuznającymi żadnych granic - czy to realnych, czy mentalnych. Uciekając od konsumpcyjnego Zachodu pełnego murów i krat, włóczą się po obrzeżach Europy w poszukiwaniu niczym nieograniczonej przestrzeni i autentycznych, głębokich przeżyć. Podobnie jak oni reżyser też zdecydowanie preferuje obrzeża - podczas wrześniowej wizyty w Warszawie zachwycił go bazar na Stadionie Dziesięciolecia, a na pokaz jednego ze swoich filmów sprowadził do kina Muranów grajków spotkanych w praskim klubie.
Jeżeli gdziekolwiek w Polsce (a mam szczerą nadzieję, że nigdzie) straszy się jeszcze dzieci Cyganami, to Tony Gatlif mógłby służyć za modelowego złego Cygana czyhającego na niegrzeczne oseski.
Wystarczy zerknąć na fotografię obok, żeby się o tym przekonać: groźne, przenikliwe spojrzenie, głębokie bruzdy i nos sprawiający wrażenie, że jego właściciel nieraz znalazł się na ringu, choć w jego przypadku owym ringiem były ulice Marsylii czy Paryża, na których dorastał.
Niesamowita twarz Gatlifa nie tylko zdradza ciężar przeżyć z przeszłości, ale również jego korzenie. 58-letni reżyser z francuskim paszportem pochodzi z rodziny andaluzyjskich Cyganów, która przed paroma wiekami osiedliła się w Algierii. Jego biografia to temat na fascynujący film, bo droga, którą docierał na europejskie salony i festiwalowe czerwone dywany, była wyjątkowo trudna. Pewnie właśnie dlatego Gatlif jest tak bardzo wiarygodnym reżyserem, bo za każdą wymyśloną na użytek kina historią stoją jego własne doświadczenia.
Urodził się w slumsach pod Algierem jako Michel Dahmani, jego rodzice żyli w skrajnej nędzy, byli analfabetami, on sam jeszcze wiele lat później, w czasach teatralnego debiutu w Paryżu, uczył się swoich ról ze słuchu (choć twierdzi, że jego kolega z teatru Gérard Depardieu miał z czytaniem jeszcze większe problemy).
- Wokół nas było piekło - wspominał po latach dzieciństwo, które przypadło na lata algierskiej wojny o niepodległość.
Bieda i bezrobocie sprawiały, że jedyną drogą życiowej kariery w świecie Gatlifa była przestępczość. Jemu samemu najbardziej imponował wuj złodziej, który co rusz odsiadywał kolejne wyroki. Dopiero kino wymyślone jako sposób na przyciągnięcie uczniów do szkoły (- Żyliśmy na ulicy, byliśmy absolutnie wolni, nienawidziliśmy szkoły, ławek i krat - opowiadał) pokazało mu, że istnieje jeszcze inne życie, nie mówiąc o innych ludziach. Na prześcieradle służącym za ekran nie tylko oglądał z zapartym tchem dzieła Chaplina czy włoskich neorealistów, ale po raz pierwszy w życiu zobaczył dziewczynkę o jasnych włosach. Była to słodka Brigitte Fossey w ,Zakazanych zabawach".
Jako 12-latek uciekł do stolicy przed zaaranżowanym małżeństwem. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że nie tylko wymagało to odwagi i determinacji, ale oznaczało całkowite zerwanie ze społecznością i rodziną. W Algierze włóczył się i trochę pracował jako pucybut. Kiedy pytam reżysera - z obawą, czy nie popełniam nietaktu - kiedy i dlaczego zmienił nazwisko, okazuje się, że właśnie w tamtych czasach: - W Algierze był przepiękny park pełen kwiatów. Często bywali w nim zakochani, a ja chodziłem tam spać, odpoczywać albo pastować buty. Ten park nazywał się Gatlif. Wyjeżdżając z Algieru, zabrałem ze sobą tę nazwę.
Przybywając statkiem pełnym uchodźców do Francji, Gatlif nie miał nawet 13 lat. Do dziś pamięta pierwsze zetknięcie z nowym krajem. - To był jesienny, mglisty dzień - opowiada. - W tej mgle widziałem jabłka na jabłoniach, było bardzo zimno i byłem bardzo głodny, a między drogą, którą jechaliśmy, a polem stało ogrodzenie. Ten pejzaż całkowicie różnił się od urody Algieru. Ale z biegiem lat nawet go polubiłem.
Kiedy miałem 17-18 lat i słyszałem, jak moi koledzy mówili: "jadę do siebie", "jadę do swojego miasteczka", sądziłem, że to coś wspaniałego posiadać swoje miasteczko, i przyznaję, że byłem o to nawet zazdrosny - mówi Gatlif. - Ale teraz, kiedy się starzeję, uważam, że jestem szczęśliwszy, nie mając tego swojego miasteczka. Bo dla mnie rodzinną wsią, miasteczkiem, ojczyzną jest cały świat.
Bohaterowie jego filmów są takimi właśnie ludźmi: żyjącymi w drodze, wolnymi od myślenia w kategoriach państwa, ojczyzny, narodu, własnej ziemi. Jeśli wędrują do miejsca pochodzenia - jak w "Exils" - to tylko po to, by lepiej zrozumieć samych siebie, a nie po to, żeby tam zostać. Jeśli - jak w "Transylwanii" - szukają tożsamości, to nie takiej, którą wpisuje się do paszportu. Jeśli się przywiązują, to do ludzi, a nie miejsc, jeśli chcą mieszkać, to w muzyce, a nie w murowanym domu.
Nic dziwnego, że ludzie, którzy wybierają takie "cygańskie" życie, opuszczają wielkie miasta, schodzą z głównych dróg i idą dokładnie w przeciwną stronę, niż odbywa się dzisiejsza wielka wędrówka ludów - na wschód. To oczywiste, że wcześniej czy później ich ścieżki przecinają się ze ścieżkami Cyganów. - Cyganie i ich muzyka przypominają nam o tym, co straciliśmy - mówił kiedyś Gatlif. - Cywilizowany świat zbytnio tamuje życie. Zapominamy, co to naprawdę znaczy żyć: kiedy pijemy, to naprawdę pijemy, kiedy się kochamy, to naprawdę się kochamy, kiedy mówimy "(słowo wymoderowano)", naprawdę mówimy "(słowo wymoderowano)".
Właśnie tego prawdziwego życia szukają bohaterowie Gatlifa.
- To coś w rodzaju ucieczki, ale nie tchórzowskiej - tłumaczy reżyser. - Oni raczej odwracają się od społeczeństwa, które nie daje im szczęścia, nie zaspokaja prawdziwych pragnień. Moich bohaterów gna potrzeba wzbogacenia ich wewnętrznego świata, poza tym chcieliby to życie przeżyć gwałtownie, szybko. Zupełnie inaczej niż większość z nas, bo dziś wszyscy starają się żyć bezpiecznie, spokojnie i jak najdłużej.
Sam Gatlif, przybywszy w dzieciństwie na Zachód, szybko zrozumiał, że Francja nie stanie się jego nową ojczyzną, a po 43 latach emigracji, powróciwszy do Algierii (kręcił tu "Exils"), zrozumiał również, że i ten kraj nie jest mu już bliski. Dziś nazywa siebie nomadem i podkreśla, że bardzo odpowiada mu taki status. W jednym z wywiadów mówił, że identyfikuje się z kulturą francuską, bo tworzy w niej od wielu lat, "ale - dodał zaraz - zawsze powtarzam, że ta kultura jest tak samo dobra jak każda inna".
Na swój sposób Tony Gatlif włamał się do kultury zachodniej, by używając jej, dać głos wszystkim przez nią wykluczonym: Cyganom, nielegalnym imigrantom, bezdomnym, wszelkiej maści wyrzut- kom i outsiderom. Sam doskonale wie, co znaczy funkcjonowanie na marginesie społeczeństwa: pierwsze lata we Francji spędził na ulicach Marsylii i Paryża, żeby przeżyć, kradł, po czym trafiał do kolejnych domów poprawczych. Stamtąd znów wychodził na ulicę, pracowite noce odsypiał w kinach. W latach 60. emigranci z Algierii, która dopiero wywalczyła niepodległość, nie byli we Francji mile widziani. - To były rasistowskie, straszne, okropne lata - opowiada.
Tylko swojemu gigantycznemu uporowi i ciężkiej pracy zawdzięcza Gatlif karierę, jaką zrobił. Jako nastolatek włamał się do garderoby ukochanego aktora Michela Simona i wymusił na nim pisemną rekomendację do agenta gwiazdora. Wcześniej lekarz z jednego z ośrodków, w których przebywał, zapisał go na kurs teatralny. Na scenie debiutował razem ze wspomnianym Depardieu, który ponoć z lubością wyśmiewał jego pierwsze, tworzone na plastikowej dziecięcej maszynie do pisania scenariusze. Gatlif szybko porzucił aktorstwo dla reżyserii i choć jego pierwsze filmy nie trafiły na ekrany, ponawiał próby. Pierwszym wielkim sukcesem była nagroda w Cannes za fantastyczny dokument o Cyganach i ich muzyce "Latcho Drom" (1993) i Srebrny Leopard na festiwalu w Locarno za - również "cygańską" - fabułę "Gadjo Dilo" (1997), uhonorowaną dodatkowo 10-minutową owacją na stojąco. Później był między innymi Cesar dla "Vengo" (2000) i Złota Palma dla rewelacyjnego "Exils" (2004).
Dziś dawny wyrzutek jest jedną z największych osobowości europejskiego kina. Na szczęście spacery po czerwonych dywanach zupełnie go nie zmieniły. Podczas naszego spotkania ubrany w spraną, zieloną wojskową kurtkę reżyser ani przez chwilę nie sprawia wrażenia gwiazdora. Nadal chce być po stronie tych, którzy nie mają w Europie prawa głosu, choćby nielegalnych imigrantów. - Zachód będzie się musiał podzielić tym, co ma, i to pod przymusem, bo wcześniej nie zrobił tego dobrowolnie - przekonuje mnie w czasie rozmowy. - Imigrantów z Trzeciego Świata nic nie powstrzyma, walka z ich napływem jest równie daremna jak walka z huraganem albo deszczem. Ludzie, którzy przybywają do Europy, są bardzo zdeterminowani i nie będą czekać, aż ktoś im wskaże miejsce, które mogą zająć. Będą musieli sami sobie poradzić.
Zupełnie jak przed laty mały uciekinier z Algierii Michel Dahmani vel Tony Gatlif. Reżyser, który wciąż jest w drodze, niczym etnolog dokumentując ginący świat prowincjonalnych kultur.
Latcho drom*, Tony!
* W języku romskim latcho drom oznacza "szczęśliwej drogi".
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum